Bez nagród?

 In Strefa rodzica

Bez nagród?

„Wiem, że nie chcę karać, ale jeszcze nie wiem, jak zrezygnować z nagród” – bardzo często słyszę tego typu zdania. O ile kary, dla wielu rodziców, wydają się być przeżytkiem, o tyle nagrody i wizja rezygnacji z nich, wymaga nieco więcej starań. Mówi się o tym, że temat kar i nagród to temat rzeka, chociaż ja mam poczucie, że to raczej ocean. Pewnie można by było napisać na ten temat rozprawę doktorską, przemycić setki badań i drugie tyle teorii. Dzisiaj mam jednak potrzebę dotknąć czegoś innego, czegoś co bardzo mocno bazuje na naszych lękach i myślach, które owe lęki wywołują.

Jedna z obaw, które wyrażają rodzice w kontekście wychowania bez nagród, dotyczy tego, co będzie jak nasze dzieci zetkną się z systemem behawioralnym. Część z nas obawia się, że okaże on się zbyt atrakcyjny albo że będą miały do nas żal, że coś im umyka, coś im odbieramy. Pojawia się w tym wszystkim również obawa, że ten zewnętrzny system ocen zepsuje nasze dotychczasowe starania. Po części znam te myśli i rozumiem ich podłoże, zwłaszcza, że punkty i naklejki są wszędzie. U lekarza, u dentysty, u logopedy, wszędzie tam, gdzie dorosłe osoby nie mają relacji z naszym dzieckiem, a chcą je zmotywować, docenić albo po prostu skorzystać z gotowego schematu. Jako rodzic wychowujący dziecko bez nagród, nie mam z tym żadnego problemu. Nie walczę z pediatrą, kiedy daje naklejkę dzielnego pacjenta, ani też nie uciekam z zajęć, kiedy widzę, że ktoś bije brawa albo rozdaje słoneczka. Dlaczego? O tym napiszę dalej, bo teraz będzie trochę prywaty.

Z życia (bez nagród) wzięte

Mam za sobą bardzo świeże doświadczenie, którym chciałabym się z Wami podzielić. Moja córka, lat prawie trzy, od kilku miesięcy chodzi do logopedy. Zajęcia trwają 30 minut, są raz w tygodniu, a w pozostałe ćwiczymy w domu. Ja mam do dyspozycji czas i relację z dzieckiem, logopeda brak czasu i znane mu dotychczas metody. Nie oburzam się na nie, bo widzę przed sobą ciepłą osobę, a nie przedstawiciela takiego czy innego nurtu. Korzystam jednak z okazji i obserwuję moje dziecko i to, jak odnajduje się w świecie słoneczek i braw. I muszę przyznać, że obserwacje te są dla mnie niezwykle inspirujące.

Pierwszy kontakt ze zdobywaniem punktów to była klasyka behawioryzmu. Liczył się cel, nie praca. Kiedy moja córka dowiedziała się, że może zdobyć punkt za poprawną wymowę sylaby, była niezwykle zmotywowana…przez całe dwie minuty. Kilka pierwszych sylab wypowiedziała idealnie, a kolejne strzelała jak automat, jednocześnie sięgając po kolejny punkt, zanim jeszcze otworzyła usta. Cel związany z motywacją odniósł skutek, choć z pewnością inny niż metoda zakłada. Motywacja dotyczyła bowiem zdobycia nagrody (punktu), a nie nauczenia się poprawnej wymowy. Punkty przysłoniły wszystko, a chyba nie tak miało być?

Kolejne starcie z nagrodami miało miejsce wczoraj. Zosia dostała od logopedy zadanie do wykonania w domu. Siedzimy z infekcjami, pogoda dobija, jednym słowem motywacja do pracy idealna. Otworzyłam zeszyt i jednym z zadań było wymawianie sylab, a za każdą poprawną…tadam! oczywiście nagroda, czyli kolorowe kółko z tektury. Naszykowałam kółka, naszykowałam siebie psychicznie i obiecałam sobie, że zobaczę, jak to będzie, że zrobię to zadanie tak, jak nam zalecono, bez mojej „przywiązaniowej modyfikacji”. Jak nam poszło?

Zaczęłyśmy ćwiczyć, jedna sylaba idealnie, druga, trzecia też – moja córka miała już trzy kółka. Zerknęłam na męża kontrolnie i pomyślałam sobie, że ten behawioryzm nas zaraz zniszczy Kiedy zaczęłam wypowiadać kolejną sylabę, usłyszałam radosny krzyk mojej córki:

– Mamo zobacz! To Myszka Minnie!

Spojrzałam na nią zdziwiona i potrzebowałam chwili, żeby zrozumieć, o co jej chodzi. Przede mną leżały trzy punkty, trzy koła, ułożone jako głowa i uszy tej postaci z kreskówki. W tym momencie zdobywanie kolejnych punktów przestało być ważne, była tylko Minnie i twórczy szał Zosi. Poszłam więc za propozycją córki i z reszty kółek układałyśmy inne kombinacje, a sylaby śpiewałyśmy w rytm znanych nam piosenek.

I co z tego?

Czy to wyjaśnia opisane wcześniej obawy innych rodziców? Być może nie. Ale bardzo dobrze trafia w to, co pojawia się w mojej głowie, kiedy te obawy słyszę. Bo to dla mnie taki moment refleksji – czy dzieci naprawdę potrzebują punktów, żeby się zmotywować? Czy o te punkty im chodzi, czy o to, żeby się rozwijać? Czy bez tego nie są w stanie niczego się nauczyć?

Czy bez plusów za sikanie do nocnika nie zrezygnują z pieluchy?

Czy bez słoneczek za przeczytanie kilku zdań nie zechcą nauczyć się czytać?

Czy bez tabletu za piątkę przestaną potrzebować rozwijać swoje umiejętności?

A może będzie zupełnie odwrotnie? Może po tych plusach za nocnik, po tych słoneczkach za czytanie i tablecie za piątkę, pojawi się tak częste pytanie: A co ja z tego będę miał? Czy to mi się opłaci?

Nasze dzieci nauczyły się chodzić, bo taka była ich rozwojowa potrzeba i ogromna ciekawość świata. Nauczyły się mówić, bo chciały się z nami komunikować. Każdego dnia uczą się, jak być w relacji, jak ją podtrzymywać, budować i troszczyć się w niej o siebie i o innych. W codzienności spędzają godziny na zabawie. Biegają, kiedy my marzymy, żeby już usiąść i spędzają dziesiątki godzin na zadawaniu pytań i robieniu wszystkich tych rzeczy, na które my dorośli już dawno nie mamy zapału. Patrzę czasem na moją córkę, która nigdy nie miewa dość, która nigdy się nie męczy i nie przestaje tworzyć. Zastanawiam się wtedy czy ja mam prawo mówić jej coś o motywacji?

Czy to naprawdę nasze dzieci potrzebują zewnętrznych czynników inspirujących do działania? Czy może to my szukamy narzędzi, które pozwolą nam mieć tę ich motywację pod kontrolą? Żeby mówiły głoski, według naszych poleceń. Żeby myły zęby, według ustawionego przez nas stopera. Żeby spełniały wszystkie te nasze oczekiwania, które zamykamy pod magicznymi hasłami „grzeczne”, „współpracujące”, „zmotywowane” dziecko. A co jeśli można inaczej? A co jeśli wcale nie chodzi o to, by być nagrodzonym? A co jeśli przestaniemy myśleć, że dzieci potrzebują być sterowane przez zewnętrzne wabiki?

Jesper Juul powiedział, że nagrody są postmodernistyczną wersją kary. Alfie Kohn nazywa je innymi stronami tego samego medalu. Kara i nagroda. Awers i rewers. Słonko za „grzeczne” zachowanie, chmurka za „niegrzeczne”. Brak deseru jako kara za niezjedzenie zupy, albo ten sam deser, jako nagroda za pochłoniętą całą porcję.

Gorzej od rówieśników?

Nie wszystko, co jest dobre w relacji jest nagrodą. Relacja w ogóle nie powinna być traktowana w tych kategoriach, nie oznacza to jednak, że rezygnacja z nagród oznacza rezygnację z ciepła w tej relacji. Wciąż przecież mamy to, co najważniejsze – bliskość i kontakt, nasze potrzeby i nasze granice. Mogę więc bez końca mówić o tym, co mi się podoba albo zbierać moje dziecko na lody. Nie dlatego, że są to nagrody, ale dlatego, że ja tak chcę i ja mogę to zrobić. Bez intencji, bez celu, bez potrzeby motywowania w ten sposób albo wzmacniania zachowań. Nie idę z mężem do kina, bo wczoraj wyszedł z psem. Idę, bo lubię, bo jest dla mnie ważny i łączy nas bliska relacja. Nie muszę tego kalkulować i to samo dotyczy relacji z dzieckiem. Dzieci wychowane bez nagród nie muszą czuć się stratne, gorsze, a i takie myśli pojawiają się wśród rodziców, kiedy rozmawiamy o obawach. Jeśli chcę i mogę dać mojemu dziecku deser, to to zrobię. Jeśli chcę i mogę kupić mu tablet, to to zrobię. Ono też może sobie na ten tablet uzbierać, nie musi pracować dobrymi uczynkami, bo co właściwie owe słowo „dobry” oznacza?

Świat bazuje na nagrodach i ocenach

Są w pracy, szkole, w sytuacjach społecznych i tak dalej, i tak dalej. I co? To ma być argument, dla którego mam nimi „hartować” dziecko nawet w relacji z rodzicami? Dziękuję, postoję. Bo skoro możemy pokazać mu relację bez warunków, to czy mamy rezygnować z tego, żeby „uczyć je życia”? Czy naprawdę zrobimy dziecku tak wielką krzywdę, kiedy damy mu poczucie, że jest wartością samą w sobie, a cała reszta to tylko przymioty? I czy naprawdę „nie pokażemy mu prawdziwego świata”, jeśli otoczymy je akceptacją i uwagą, która nie wartościuje? I co jeśli nie uznaję świata za tak okropny, że trzeba się na niego jakoś specjalnie przygotować?

W tym miejscu trzeba powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Nie wiemy, co było pierwsze, jajko czy kura, a już na pewno nie wiemy, kto na kogo i jak wpływa. Bo w nauce mówi się o związkach, a nie o wpływach, a o kierunkach tych wpływów to już w ogóle trudno mówić. Co zatem było pierwsze? Świat pełen nagród i nasze poczucie, że bez nich nie damy rady? Czy to nasze poczucie i dostosowany do tego nagradzany świat? I czy założenie, że on taki jest, zabrania nam wierzyć w to, że możemy go zmienić, przynajmniej w niewielkim obszarze?

Inni nagradzają

I niech sobie nagradzają. To, co ja jako rodzic mogę zrobić, to pogadać o tym z moim dzieckiem. O tym, dlaczego dla babci jest ważne bicie braw, a dla mnie nie. Dlaczego dla logopedy pomocne jest zdobywanie punktów, a my możemy korzystać z innych pomysłów. Dlaczego lekarz odruchowo daje naklejkę, a ja nie. I każda z tych rozmów może dotykać dwóch obszarów – tego, co moje, ale przede wszystkim tego, co dziecka. Tego, co ono o danej sytuacji myśli, jak ono się w niej czuje, jak ono widzi swój obrazek, swój skok w dal, swój zasób wiedzy o pierwiastkach. Bo przecież ono wie, jak się czuje, ono wie, jak mu poszło, a ja nie muszę mu tego sugerować oklaskami albo głośnym buczeniem. I tak sobie marzę, że będzie słuchać tego swojego głosu, kiedy ugotuje smaczną potrawę i nie będzie czekać na pochwałę teściowej. Kiedy będzie uczyć się tańczyć i nie będzie słuchać czy brawa są już wystarczająco głośne. Kiedy będzie uczyć się czytać, pisać i dowiadywać tych wszystkich rzeczy, bo po prostu będzie chciało to wiedzieć, a nie kalkulowało, co mu się opłaca.

Nieprzystosowane

Kolejną obawą, którą słyszę czasem z ust rodziców, jest ta dotycząca „przystosowania”. Czy dzieci wychowane bez nagród i kar będą dobrze przystosowane do rzeczywistości? Mam trochę kłopot z tym przystosowaniem, bo mam poczucie, że zahacza ono o to, co „właściwe” i „pożądane”, a już samo zdefiniowanie tych dwóch terminów nie jest łatwe. Wystarczy spojrzeć na to, co było pożądane kiedyś, a dzisiaj już niekoniecznie albo pożądane jest tylko wśród części dorosłych. Weźmy np. takie dzielenie się zabawkami – przy współczesnym stanie wiedzy, możemy śmiało powiedzieć, że żeby się podzielić (świadomie), trzeba najpierw wiedzieć, co to znaczy posiadać (a do tego się dorasta i człowiek się z tym nie rodzi, ani nie dzieje się to dzięki licznym naciskom „no podziel się, podziel”). Możemy więc pokusić się o stwierdzenie, że dzielenie się dla samej zasady nie jest dzisiaj tak pożądane, jak jeszcze kilka lat temu (przynajmniej wśród pewnej grupy rodziców). Podobnie ze zjadaniem całego obiadu („za mamusię, za tatusia”) albo stosowaniem się do kwantyfikatorów zawsze, wszędzie i wszystkich, np. dzieci muszą zawsze wykonywać wszystkie polecenia dorosłych. Współcześnie mamy zbyt dużą wiedzę i świadomość dziecięcych potrzeb, żeby uznać, że zawsze, wszędzie i wszyscy dorośli mają rację. Co jest więc pożądane dla nas dzisiaj, a co dla tych, którzy uważają, że „dzieci i ryby głosu nie mają”? Jak więc mówić o byciu nieprzystosowanym, kiedy nikt z nas nie ma pewności, do czego w zasadzie mamy przystosowywać nasze dzieci i czy faktycznie musimy to robić? Czy to nie dzieje się po prostu poprzez…życie?

Mam też taką obawę, że to przystosowanie może dla niektórych oznaczać działanie według wzorca. Bodziec – reakcja, schemat, wytyczne, itd. Już słyszę te wychowawcze poradniki, które mówią, że dzieci się gubią bez reguł, bez zasad, bez konkretów i konsekwencji. Wydaje mi się jednak, że jedyne bez czego dzieci się gubią, to … dorośli i relacje z nimi. Autentyczne, prawdziwe, bezpieczne. Takie, w których dorośli wiedzą, co robią. Takie, w których mówimy o swoich granicach, a nie wyznaczamy granic komuś innemu. Takie, w których uwzględniamy potrzeby wszystkich i próbujemy się o nie zatroszczyć. Takie, w których bierzemy pod uwagę zdanie innych, co wcale nie oznacza, że pod jego wpływem stajemy się zmienni i niepewni siebie.

Dwa słowa na koniec

Albo więcej. Nie czuję potrzeby przekonywania sceptyków, ani trochę. Napisałam ten tekst do rodziców, którzy wybrali drogę bez kar i nagród, a miewają wątpliwości i kryzysy, lepsze i gorsze chwile. Ten wpis z całą pewnością nie wyczerpuje tematu, pewnie przydałoby się kilka perełek naukowych, ale odsyłam Was do jednej z najważniejszych (dla mnie) książek – Aflie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar”

Anita Janeczek-Romanowska, psycholog dziecięcy
Recent Posts